Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

Czego lepiej nie mówić uczniom? Opracował: Piotr Kopka, nauczyciel języka polskiego, egzaminator, krytyk literacki i muzyczny W szkolnej codzienności całkiem sporo zdarza się kalk językowych, po które sięgamy w chwilach bezradności. Czasami siląc się na dowcip, czasami dlatego, że przychodzą do głowy automatycznie, wdrukowane przez nauczycieli za młodu. Warto się nad nimi chwilę zastanowić. Czy na pewno świadczą o poczuciu humoru? A może raczej o chwilowej słabości? Nie chodzi o wskazywanie palcem, bo nie ma wśród nas nikogo, kto byłby bez winy. Raczej o chwilę refleksji. Warto się na nią zdobyć, bo dzięki niej warsztat nauczycielski będzie lepszy. „Jesteście asinus asinorum. Jeśli nie wiecie, co to znaczy, idźcie do księdza, żeby wam przetłumaczył”. Takie zdanie usłyszałem w IV klasie szkoły podstawowej podczas lekcji muzyki w połowie lat 90. Wtedy nie mieliśmy dostępu do internetu, więc przetłumaczenie inwektywy z łaciny nie było prostą pracą domową. Przy pomocy słownika wyrazów obcych jakoś się udało. „Osioł nad osłami”. Ale… w liczbie pojedynczej. Pan od muzyki nie umiał tego odmienić, bo pewnie sam posługiwał się łaciną zasłyszaną od swoich nauczycieli z dzieciństwa. Jakże często bezmyślnie powtarzamy zasłyszane niegdyś powiedzenia, pewnie nie zawsze zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo są obraźliwe. „Twój brat zawsze robił to lepiej” Belferski klasyk. Wiecznie żywy, zwłaszcza wśród nauczycieli z dużym stażem, uczących całe pokolenia. Czy naprawdę tak wspaniałym hobby jest zapamiętywanie wyników w nauce kolejnych członków rodzin? W małych miasteczkach to bardzo popularna tendencja. Warto jednak pamiętać, że porównywanie ze sobą uczniów zawsze jest w pewien sposób krzywdzące. Nowoczesna szkoła powinna skupiać się na podmiotowości każdego dziecka, a indywidualizacja podejścia do uczniów zaczyna się już na etapie stawiania ich w szeregu – choćby tylko w głowie nauczyciela. Nie ma gorszego losu niż starszy brat, który zawsze był lepszy z biologii. Albo siostra – wybitna matematyczka. W ten sposób pozostała część rodzeństwa z automatu jest stawiana w trudnym położeniu, bo musi zmagać się z nauką nie we własnym tempie, ale zgodnie z wysoko zawieszoną poprzeczką. To może przerodzić się (i często przeradza) w traumę szkolną. „Co słychać u siostry? Taka była zawsze grzeczna” Niby to tylko poszerzenie powiedzonka o mądrzejszym bracie, ale warto się na nim skupić przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: sugeruje, że dziewczynki są grzeczne, a chłopcy – niekoniecznie. To oczywista bzdura. Wszyscy znamy liczne przykłady tego, że dziewczyny dają popalić nie gorzej od chłopaków, a wartościowanie poziomu grzeczności na podstawie płci urwisa może podpadać pod dyskryminację. I druga sprawa – porównywanie do grzeczniejszego rodzeństwa na pewno nie rozwiąże problemu, tylko go nasili. Dlaczego dzieciaki w szkole są niegrzeczne? Być może po prostu się nudzą (to pół biedy...), jednak najprawdopodobniej są raczej zmęczone, sfrustrowane i zestresowane. „Rozrabianie” to raczej sygnał, że coś w prowadzeniu lekcji jest nie tak. „W domu też jesteście tacy głośni?” Naturalna konsekwencja uwag o grzeczności. Ustalmy od razu, że nie są. A nawet jeżeli są, to z zupełnie innych przyczyn. Środowisko domowe i rzeczywistość szkolna to zupełnie odmienne płaszczyzny, dlatego nie ma najmniejszego powodu, żeby je ze sobą porównywać. W klasie uczniowie występują w ciągłym spektaklu, który wymusza na nich samookreślenie się na tle grupy. Niektórzy się wycofują, inni przybierają maski klasowych błaznów, jeszcze inni reagują agresywnie. Z reguły dzieje się to w odpowiedzi na stres podczas zajęć, ale też warto pamiętać o tym, że każda lekcja stanowi okazję do zaznaczenia swojego miejsca w społeczności. A przecież szkoła kształtuje m.in. postawy prospołeczne. Nauczyciele, którym zależy wyłącznie na tym, żeby klasa zachowywała się cicho, tracą z oczu jeden z filarów edukacji. Oczywiście, że nie warto pozwalać na chaos. Konstruktywna dyskusja z klasowym błaznem jednak jeszcze żadnemu nauczycielowi nie zaszkodziła. Przeciwnie – mądrze poprowadzona sprawia, że nauczyciel cieszy się większym autorytetem. Takim prawdziwym, nie narzucanym siłą przy pomocy uwag w dzienniku. „Nie podwyższę ci oceny, bo musiałbym wtedy podnieść ją też innym” To oczywiście nieprawda. Każdy uczeń zasługuje na indywidualne podejście. Tak często pojawiająca się w różnych sprawozdaniach na rady pedagogiczne kwestia podmiotowości ucznia w procesie nauczania rozbija się w drobny mak przy automatycznej odpowiedzi udzielanej uczniom, którym się po prostu nie ma ochoty podwyższyć oceny. Nie chcesz dać piątki? To nie dawaj, ale uzasadnij to w sposób merytoryczny, a nie przy pomocy taniego chwytu. Nie da się traktować wszystkich uczniów równo z tego prostego powodu, że każdy młody człowiek chce być traktowany indywidualnie. Dlatego trzeba dostosować ocenę do poziomu ucznia – może rzeczywiście znacznie podniósł sobie poprzeczkę, wykonując dobrą robotę? W takiej sytuacji można też podciągnąć mu stopień bez poprawiania cenzurek całej klasie. „Ale co to w ogóle za dyskusja nauczyciel–uczeń?” I znowu dotykamy filaru edukacji. Wiadomo, że czasami trudno wytrzymać podczas wymiany zdań z co bardziej impertynenckimi młodymi ludźmi. Ale zamykanie im ust frazesem nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem – trzeba wybrnąć bardziej merytorycznie. W końcu dyskusja na linii nauczyciel–uczeń jest podstawą edukacji opartej na dialogu, o czym wiedzieli już starożytni Grecy (vide Dialogi Platona). Nie warto rezygnować z tej bogatej tradycji pedagogicznej, proponując w zamian relację opartą na wyższości i nieomylności belfra. Zwłaszcza że z tą nieomylnością też bywa różnie. „...i przepiszcie notatkę. Pamiętajcie – przepisując zapamiętujemy i uczymy się” Chyba niemieckiego. Poważnie, ta metoda działa przy nauce języków obcych, szczególnie nielubianych, z trudem wchodzących do głowy i wykorzystujących litery, które nie występują w polskim alfabecie. Ale polski, historia, geografia? Nie po to ludzie wymyślili Wikipedię, żeby ją potem przepisywać do zeszytu – tak komentują przepisywanie notatek uczniowie i mają rację. „Ulepszona” wersja tego samego komunikatu: „Musisz mieć każdą notatkę w zeszycie, bo potem na sprawdzianach są jęki: ale proszę pani, nie przerabialiśmy tego tematu”. Nie chcę generalizować – znam osoby, które rzeczywiście najlepiej zapamiętują podczas przepisywania. Lubią to robić i przynosi im to wymierne korzyści. Jest też jednak cała rzesza ludzi, którzy przy przepisywaniu zasypiają, a potem nie pamiętają nic z tego, co przepisali. Nie ma tu reguły, dlatego uzasadnianie konieczności przepisywania źródeł do zeszytu rzekomym cudownym wpływem tej czynności na pamięć jest tu poważnym nadużyciem. Nie wystarczy powiedzieć, że przepisując, uczymy się, by stało się to prawdą. Nie na tym polega szczypta magii. Lepiej sięgnąć po bardziej kreatywne techniki uczenia się, ale to temat na osobny artykuł. „Dzisiaj jakieś proste zadanka, poróbmy sobie gramatykę” Pewnie, nie ma to jak na wstępie uśmiercić zajęcia z gramatyki i zniechęcić uczniów. Ale problem nie jest trywialny. Od lat zadaję sobie pytanie – jak poprowadzić lekcję gramatyki języka polskiego tak, żeby uczniowie mnie nie znienawidzili? Ostatnio sporo inspiracji znajduję na świetnym blogu Natalii Bielawskiej – 622 pomysły na lekcje języka polskiego. Widzieliście jej pomysł na imiesłowy? Uczniowie tej polonistki podobno domagają się zajęć dotyczących tego tematu. A w końcu czy jest coś nudniejszego od imiesłowów, tak często niezrozumiałych i kaleczonych przez ludzi, dla których polski jest językiem ojczystym (dla obcokrajowców to już jest kompletna abstrakcja…). Takich zagadnień jest sporo w każdej dziedzinie, np. eksploatacja węgla w Polsce (geografia) albo własności pola elektromagnetycznego (fizyka). Jak zrobić to dobrze? Trzeba poszukać dobrego pomysłu. A na pewno nie zrażać do tematu na starcie. „Przerwa jest na boisku!” „Wiem, ja też nie lubię stać na dyżurze na boisku, ale mam taki obowiązek. Ty również i dobrze o tym wiesz, więc leć już na dwór. Przerwa jest na boisku!” – brzmi jak porządnie sfrustrowany nauczyciel na dyżurze podczas dłuższej pauzy, którą można by spędzić na kawce. Hasło z boiskiem jest znienawidzone przez uczniów głównie dlatego, że bywa wypowiadane najczęściej przy temperaturze -5 lub +25ºC. Poza tym co to za odpoczynek w miejscu, w którym się akurat nie ma ochoty przebywać? Czy nie wystarczająco frustrujące jest samo spędzanie kilku godzin dziennie w ściśle ograniczonej przestrzeni? Warto dodać, że na osławionych boiskach najczęściej mają miejsce konflikty uczniowskie, nierzadko wiążące się z przemocą. Nauczyciel na dyżurze jest z definicji zirytowany, więc pewnie nie wszystko dostrzega. Rozwiązaniem byłoby organizowanie szkolnej przestrzeni w taki sposób, by istniały różne warianty spędzania przerw. „I nie, nie możesz iść do toalety!” Kontynuacja poprzedniego punktu. Do toalety nie można wyjść na lekcji, bo należy to robić na przerwie, ale ponieważ należy ją spędzać na boisku, właściwie nie ma kiedy skorzystać z łazienki. W efekcie dzieciaki masowo spóźniają się na zajęcia, często z wyrachowania. Później następuje kolejna odsłona dyskusji o higienie: „Ale nie interesuje mnie, że byłeś w toalecie. Następnym razem idź wcześniej”. Koło się zamyka. Inny wariant tego samego: „Nie obchodzi mnie, że szukałeś czapki, wpisuję spóźnienie, mogłeś powiedzieć wcześniej”. Zamiast zbędnych pogaduch o sprawach łazienkowych czy w kwestii garderoby lepiej byłoby zaplanować dobry, angażujący uczniów początek lekcji. Taki, przy którym dzieci wsiąkają w temat zajęć, jednocześnie dobrze się przy tym bawiąc. Uczeń zestresowany raczej niewiele z lekcji wyniesie, a w dodatku całkiem prawdopodobne jest, że będzie w niej przeszkadzał. „Zachęcam do wykonywania i wysyłania zadań. Pozdrawiam” Czas na zajęcia online. Wiem, nikt nie był na to przygotowany. A jednak po pierwszym miesiącu zdalnej szkoły można było wyciągnąć pewne wnioski i przestać wysyłać uczniom banały. Mobilizowanie do realizacji zadań nie jest łatwą sztuką – sam dobrze o tym wiem, dostawałem czasami prace z dwutygodniowym opóźnieniem. A jednak trzeba poszukać klucza do aktywizowania uczniów, którzy przecież czasami muszą napisać dłuższy tekst, co po całym dniu nauki zdalnej wcale nie jest niczym atrakcyjnym. Może niestandardowy temat pracy? Może nieco bardziej niż zwykle zaskakująca forma? A najważniejsze jest zbudowanie komunikatu w taki sposób, żeby uczniowie uznali zadanie za sensowne i ważne dla ich rozwoju. Przypadkowe podsyłanie kolejnych stron z zeszytu ćwiczeń nie zda egzaminu, trzeba się postarać i wymyślić coś własnego. Sztampowa formułka: „Zachęcam do wykonywania i wysyłania zadań”, jakby żywcem przeniesiona ze stopki w mailu, na pewno nie pomoże, raczej rozdrażni i zniechęci do końca. Wbrew semantyce, bo bardziej liczy się nienaturalny kontekst. „Nie piszemy w komentarzach »jestem«” Autentyk z e-lekcji, obserwowany przeze mnie z perspektywy zgrzytającego zębami rodzica: „Zaznaczamy obecność, nie piszemy w komentarzach »jestem« i czekamy na zakładkę nr 1, która pojawi się za dziesięć minut”. Po pierwsze – brak jednego narzędzia i przygotowania jakiegokolwiek standardu nauczania online sprawiał, że dzieciaki meldowały swoją obecność w różny sposób na rozmaitych lekcjach. Czasami wykonując zadanie „sprawdzenie obecności”, czasami pisząc w komentarzach, czasami w wiadomości prywatnej. Dość schizofreniczna sytuacja. Ale to nie koniec. Czekanie przy monitorze na opublikowanie zakładki przez nauczyciela to zajęcie równie bezużyteczne, co irytujące. W efekcie przed monitorami siedziały zastępy dzieci rozdrażnionych, przebodźcowanych, atakowanych niebieskim światłem ekranu przez zbyt dużą liczbę godzin dziennie. Albo po prostu grających w gierki podczas zajęć, ku utrapieniu rodziców. Edukacja online sprawiła, że wieloletni wysiłek wielu dorosłych ograniczających rozsądnie dzieciom czas spędzany przed różnego typu ekranami poszedł na marne. Trudno, nie było innego wyjścia. W takim razie trzeba jednak zaproponować uczniom coś wartościowego zamiast czekania, aż załaduje się film na Youtube. Tak źle się bawić potrafią i bez nauczycieli. Inna rzecz, że e-nauczanie jest formą przejściową i w końcu kiedyś, wcześniej czy później, wrócimy do szkoły. Im szybciej wykorzeni się złe nawyki, obnażone w okresie edukacji online, tym lepiej będą wyglądały lekcje stacjonarne. Na koniec: bonus Najmłodsze roczniki nauczycieli mogą już tego nie pamiętać, ale był kiedyś taki kultowy zeszyt ćwiczeń pod tytułem Zbiór prostych zadań z fizyki Krzysztofa Chyli. Tytuł książki był wielce dowcipny, bo – jak głosiła obiegowa legenda miejska – żadne z tych zadań nie było proste. Do nauczycielskich powiedzonek, których nienawidziło się ze szczególną zaciekłością, należało: „A w domu trzy proste zadanka ze Zbioru prostych zadań z fizyki”. To oznaczało długi wieczór z głowy. A może ciągle zadajecie te „proste zadanka”? Jeśli tak, to zlitujcie się, niech to będzie najwyżej jedno proste zadanko na wieczór.