Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

Uczniowie, którzy zniknęli Opracowała: Zofia Grudzińska, psycholog, nauczycielka języka angielskiego, współzałożycielka i koordynatorka ruchu społecznego Obywatele dla Edukacji W skali kraju jest ich ponoć nawet kilkanaście tysięcy. Od dłuższego czasu – w niektórych przypadkach nawet od samego początku zdalnej edukacji – istnieje grupa uczniów, którzy nie meldują się na lekcjach realizowanych na platformach wideokonferencyjnych, nie odbierają materiałów zawieszanych na wirtualnych tablicach, nie przesyłają rozwiązań, wypracowań, nie zgłaszają się na konsultacje. Na pytania dziennikarzy o ten problem MEN odpowiada wymijająco. Oficjalny przekaz wciąż brzmi: „szkoła zdalna ma się świetnie”. Zatem czy problem rzeczywiście istnieje? Jak to się zaczęło? Marzec. Po dwutygodniowej przerwie „na powtórki” placówki rozpoczynają zajęcia w trybie zdalnym. Wykorzystują rozmaite narzędzia – w tym pierwszym okresie nieco na zasadzie „ratuj się, kto może”: jedni gładko organizują lekcje w czasie rzeczywistym, inni coraz sprawniej przekazują dzieciom materiały, jest też grupa tych, którzy nadal nieco rozpaczliwie się miotają, wystraszonych i zagubionych. Ale wśród niepewności i różnorodności ciągle wraca jedna kwestia: trzeba rejestrować obecność uczniów. Dyrektorzy, zasypywani ankietami od kuratoriów, muszą zorientować się, jak wygląda problem absencji. W Szkole Podstawowej nr 2 im. św. Wojciecha w Krakowie (osoba patrona jest niezbędna dla identyfikacji placówki, gdyż dziwnym trafem w mieście funkcjonuje jeszcze jedna podstawówka nr 2) dyrektorka Jolanta Gajęcka łapie się za głowę. Ze spływających raportów nauczycielskich wynika, że na zajęciach zabrakło kilkudziesięcioro uczniów i uczennic. Takie dane są też upublicznione, co nie wszystkim się podoba. Absencja uczniowska nieco zakłóca wizerunek „świetnie zorganizowanej zdalnej oświaty”. Szkoła rozpoczyna poszukiwania. Sprzętowe niedostatki Kwiecień. W miarę upływu czasu sytuacja się poprawia. O wielu dzieciach wiadomo, że zabrakło im sprzętu umożliwiającego kontakt online. Wiadomości są więc przekazywane telefonicznie, a jednocześnie – pracuje się nad załatwieniem laptopów i sprawnego łącza internetowego. W ocenie pani dyrektor z tą pierwszą grupą poszło najsprawniej, bo chodziło wyłącznie o kwestie techniczne i ewentualnie wsparcie materialne. W całej Polsce ten problem ujawnił się stosunkowo szybko i wzbudził żywy odzew. Pomagali ludzie dobrej woli, czasem spontanicznie, czasem w wyniku akcji organizowanych przez szkoły czy organizacje społeczne. Rozpoczęły się działania systemowe – kwerendę braków przeprowadziły gminy i powiaty, spiesząc z pomocą w łataniu dziur. Udostępniano darmowe łącza, wykupywano abonamenty internetowe. Właściwie jedynie w miejscowościach odciętych od zasięgu sieci internetowej problem do dzisiaj nie znalazł systemowego rozwiązania. Niestety, tych miejsc wcale nie jest tak mało. Wirtualne wagary Druga grupa, właściwie najliczniejsza, to dzieci, które posiadają bazę sprzętową i informatyczną, ale nie meldują się na lekcjach z powodów bardziej indywidualnych. Nie chce im się, nie widzą potrzeby, wolą grać w gry, przeglądać YouTube albo robić cokolwiek innego. To stosunkowo normalne zachowanie. Powiedzmy sobie szczerze: jaki procent dzieci uważa uczenie się za swoje ulubione zajęcie? Chodzenie do szkoły może być atrakcją ze względu na kontakty towarzyskie. Włączenie komputera, by się zalogować na lekcję czy ściągnąć pracę domową – niekoniecznie. Jeśli więc zabraknie współpracy rodziców, może się zdarzyć, że uczeń „wirtualnie wagaruje” (tu ważne zastrzeżenie: mówiąc o współpracy rodziców, nie mam na myśli ich pomocy w odrabianiu lekcji czy wyręczania nauczyciela w roli osoby tłumaczącej niejasne kwestie). Jeszcze w kwietniu było sporo dorosłych, którzy właściwie nie rozumieli, co się dzieje z tymi placówkami: otwarte, zamknięte? Pracują, nie pracują? Przekazy ministerialne nie grzeszyły jasnością, więc przy braku szczególnie silnej motywacji można było się zagubić. Placówki, dla których sytuacja była równie nowa, co dla wszystkich, mogły informować nie do końca skutecznie. Jeśli ograniczono się do zawieszenia komunikatu na stronie internetowej, wielu rodziców mogło nie wiedzieć, że tam właśnie należy szukać wiadomości. Jeśli kontaktowano się przez dziennik elektroniczny, który w pierwszym okresie często się zawieszał, to ta grupa rodziców, która już przedtem rzadko korzystała z dobrodziejstw tego rodzaju kontaktu ze szkołą czy placówką, mogła nadal pozostać nieświadoma, że wznowiono zajęcia. Rodzice, którzy dotychczas posyłali dzieci do szkoły, nie interesując się już zbytnio tym, jak się dziecko uczy, mogli czekać biernie, nie podejmując własnych prób wyjaśnienia sytuacji. Dzieci i nastolatki mogły nie przekazywać wiadomości… Przyczyn było wiele, skutek ten sam: część dzieci nie pojawiała się na zajęciach, chociaż teoretycznie mogła. Trzeba było podejmować kontakt indywidualnie z każdą rodziną. Wielu dyrektorów relacjonuje mniej lub bardziej delikatnie problem w tych kontaktach. Tradycyjnie komunikacja między szkołą a rodzicami należy do najbardziej zaniedbanych obszarów edukacyjnej rzeczywistości, więc czemu w czasie „epidemicznego zamieszania” miałoby być lepiej? Mimo wszystko stopniowo w SP nr 2 im. św. Wojciecha udawało się stopniowo odzyskiwać dzieci. Czasem trzeba było rodzicom radykalnie uświadomić, że nawet w tym wyjątkowym okresie spoczywa na nich ten sam obowiązek, co w „normalnych” czasach – czuwania, by dziecko realizowało obowiązek szkolny. Zdarza się też, że rodzice nie lekceważą swoich obowiązków, ale mają bardzo niski poziom tzw. kompetencji cyfrowych, więc nie umieją zorganizować swoim dzieciom zdalnego warsztatu pracy. Posyłając dziecko do szkoły, nie muszą się przecież martwić o tablicę i kredę, a tutaj trzeba np. skonfigurować komputer do odbioru jakiegoś programu. Zdarzało się, że po nawiązaniu kontaktu telefonicznego nauczycielka dowiadywała się, że matka nie odbierała wiadomości, bo nie umie korzystać z poczty elektronicznej. Nauczyciele w rozmowach na forach społecznościowych zauważają, że ta „celowa” absencja zmniejsza się również w miarę, jak oni opanowują narzędzia informatyczne i wchodzą w specyfikę nauczania mediowanego przez techniki cyfrowe. Odchodzą od formy wykładów i przesyłania zbiorów zadań, włączają materiały znalezione w internecie, filmy, prezentacje, zapisy dyskusji, ćwiczenia interaktywne i pomysły na projekty. Widzą, że dzięki temu uczniowie lepiej reagują, chętniej „przychodzą” na lekcje. Można powiedzieć, że ta grupa też znalazła drogę powrotu do szkoły. Pani dyrektor Gajęcka mówiła też o trzeciej, stosunkowo niewielkiej grupie rodzin, które nie weszły w edukację zdalną z przyczyn zasadniczych – światopoglądowych. Jeśli rodzina jest przeciwna informatyzacji życia, nie korzysta z telefonów komórkowych ani łącz internetowych, jeśli jednoznacznie odmawia utrzymywania takiego rodzaju relacji społecznych – sytuacja jest osobliwa, ale trzeba szukać innych rozwiązań, bo w takim kontekście przymuszanie do niczego nie prowadzi. W tym przypadku dziecko zostało przeniesione w tryb edukacji domowej; dyrektorka upewniła się tylko, że matka zdaje sobie sprawę z realiów i jest przygotowana do takiej formy nauczania dla swojego dziecka. W innej sytuacji trzeba było poprosić o pomoc policję, która nawiązała interwencyjny kontakt z rodzicami. Od tego momentu dziecko zaczęło uczęszczać na zajęcia. Rozwiązania i interwencje Ścieżka interwencji zewnętrznej jest już ostatecznością. Czasem też, jak wynika z relacji dyrektorów innych szkół, nie przebiegają one sprawnie. Mówiąc wprost: policja niechętnie reaguje, tłumacząc się czasem „nawałem innych obowiązków” – przyjmują zatem zgłoszenie, ale nie wiadomo, kiedy nastąpi kontakt z rodziną. W obecnej sytuacji niezwykle rzadko dochodzi do odebrania dziecka z domu rodzinnego nawet w obliczu przemocy domowej, a już przy tak „drobnym” zaniedbaniu rodzicielskim, jakim jest uniemożliwienie dziecku nauki szkolnej, wszyscy rozkładają ręce. Można by teoretycznie zgłosić sprawę do sądu rodzinnego. Jednak w czasie epidemii funkcjonuje on na tak zwolnionych obrotach, że zapewne do podjęcia jakichkolwiek kroków dojdzie w czasie… wakacji. Szybka kwerenda po komendach miejskich wydaje się potwierdzać tę rzeczywistość: interwencji tego rodzaju nie było lub były nieliczne i kończyły się poinformowaniem rodziców o konieczności nawiązania kontaktu ze szkołą. Brak informacji o tym, jak wypadki potoczyły się dalej. Problemy tego typu są też zgłaszane do Biura Rzecznika Praw Obywatelskich. W piśmie skierowanym m.in. do MEN RPO zwrócił uwagę, że pracownicy szkół mają ograniczone możliwości, aby interweniować w razie podejrzenia, że uczniowi dzieje się krzywda. „Niektórzy dyrektorzy proszą o pomoc policję, zgłaszając brak realizacji obowiązku szkolnego. Policja nie zawsze podejmuje czynności, gdyż skupia się przede wszystkim na rodzinach objętych Niebieską Kartą. Ponadto funkcjonariusze wskazują na brak wytycznych co do kontrolowania rodzin jedynie na podstawie zgłoszenia szkoły o braku kontaktu z uczniem. Z uwagi na utrudnioną pracę sądownictwa mało efektywne jest również kierowanie przez szkoły wniosków do sądu o wgląd w sytuację rodziny” – wskazał Adam Bodnar. Dodał, że problemy z kontaktem z podopiecznymi zgłaszają także kuratorzy sądowi, streetworkerzy i inne osoby, które wcześniej udzielały dzieciom wsparcia. „Nie zawsze można liczyć na to, że uczeń sam zgłosi, że dzieje się coś złego. W warunkach izolacji społecznej może on nie mieć możliwości przeprowadzenia rozmowy przez telefon albo też nie posiadać komputera i dostępu do internetu” – napisał. Pani dyrektor Gajęcka mówi, że z ich komisariatem ma dobre stosunki i pewnie dlatego interwencja się udała. Maj. W Szkole Podstawowej nr 2 im. św. Wojciecha w Krakowie wszystkie dzieci uczestniczą w zdalnych zajęciach. Skala problemu: tysiące? Nie wszystkim szkołom udało się odnaleźć wszystkich uczniów. Jak informuje Związek Nauczycielstwa Polskiego, z systemu oświatowego niejako trwale wypadło kilkanaście tysięcy dzieci. Rzeczniczka prasowa ZNP, Magdalena Kaszulanis, twierdzi, że chociaż związek nie ma dokładnych raportów, to z informacji nauczycieli wynika, że może „brakować nawet jednego dziecka w każdej klasie”. Nawet jeśli byłoby to jedno dziecko na szkołę, to faktycznie mówienie o kilkunastu tysiącach „zaginionych uczniów” nie jest przesadą. Jak zaznacza dyrektorka szkoły w Radowie Małym, pani Ewa Radanowicz, chodzi nie tylko o tych młodych ludzi, z którymi w ogóle nie udało się nawiązać kontaktu. „Tu mamy do czynienia zarówno z dziećmi, które zniknęły z horyzontu szkolnego i w warunkach ograniczonego kontaktu społecznego nie udaje się ustalić, co się z nimi dzieje, jak i z dziećmi, które na zajęciach pojawiają się, ale dorywczo, czy też »wskakują« w trakcie lekcji, by się po kilku minutach rozłączyć, albo ściągają zadania, ale ich nie odsyłają”. Jeśli w poprzedniej rzeczywistości rodzice nie przywiązywali znaczenia do edukacji, to obecnie być może zgodzą się, by dziecko dało sobie spokój z lekcjami, skoro woli grać na komputerze. Ostatecznie wszyscy mamy ciężko i trzeba szukać pociechy na wszystkie sposoby. Nauczyciele mogą i powinni się starać zmienić takie myślenie, ale po pierwsze: zdalnie każda komunikacja jest utrudniona, a tak się składa, że z tymi rodzicami przeważnie w ogóle nie ma się dobrego kontaktu; po drugie: duszący się pod nawałą nowych wyzwań pedagog może nie sprostać kolejnemu. Pozostaje nadzieja, że po wakacjach wirus da nam żyć, szkoły otworzą podwoje i – być może – dyrektorzy zorganizują dla takich uczniów zajęcia dodatkowe, żeby nadgoniły zaległości. Ale problemy dzieci – czy to zupełnie „zaginionych”, czy też dorywczo się pojawiających – mogą nie ograniczać się wyłącznie do kwestii opanowania programu szkolnego. Mogą to być młodzi ludzie, którzy naprawdę znaleźli się w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia… Tam, gdzie rodzina zawodzi To jest temat rozpaczliwy. Bez wielkiej przesady można zacytować opublikowane na Facebooku słowa artysty Rafała Betlejewskiego: „Dziś się dowiadujemy, że tysiące dzieci wypadły poza system szkolny i przedszkolny, zniknęły z radaru cywilizacji w czarnych dziurach swoich rodzin... (w samej Warszawie to 600 osób) Szkoły zamknięte, a one nie logują się do systemów komputerowych, bo im się nie chce, bo nie mają jak, bo ich rodziców nie stać na internet, na komputer, nie wiadomo, czy jedzą, co jedzą, (…) czy w ogóle żyją. Dyrektorzy i pracownicy oświatowi próbują się kontaktować, dzwonią, ale starzy nie odbierają albo bełkoczą coś do słuchawek, albo w ogóle nie mają telefonów...”. Jesteśmy wobec tego właściwie bezsilni. W poprzedniej rzeczywistości takie dzieci znajdowały w szkole ucieczkę, przynajmniej na tych kilka godzin lekcji, na chwilę kontaktu z rówieśnikami, na ciepły posiłek. Nawet jeśli nie należały do uczniów dobrych czy przeciętnych, nawet jeśli zawalały przedmioty i powtarzały klasę – miały jakieś oparcie, jakieś koło ratunkowe. Choćby placówka nie spełniała funkcji pedagogicznej, przynamniej realizowała drugą część misji, tworząc bezpieczne środowisko opiekuńcze. Była szansa, że pedagog dostrzeże, że znajdzie się jakieś rozwiązanie. Teraz wychowawca nie może się nawet wybrać do domu, w którym być może dziecko siedzi uwięzione. Nie może nawet próbować sprawdzić, czy tłumaczenia rodziców o braku komputera albo złej sytuacji finansowej, która nie pozwala opłacić internetowego abonamentu, są zgodne z prawdą. Zwrócić się do policji? Już wiadomo: nikła szansa na działanie, jeśli nie ma podejrzeń, że dziecku coś fizycznie zagraża. A jak wykluczyć tę ewentualność, jeśli dziecka nie widać? Są szkoły, w których wprowadzono obowiązek włączania kamerek internetowych przynajmniej na rozpoczęcie zajęć. Są też uczniowie, którzy uparcie twierdzą, że kamer nie mają – być może włączenie oznaczałoby zdemaskowanie groźnej prawdy? Pozostaje bezsilność. I – w odniesieniu do ósmoklasistów – pytanie: czy pojawią się na egzaminie? Czy będą na nim mieli jakieś szanse? Ciemność widzę… Jest jeszcze piąta grupa: dzieci, które przeżywają załamanie psychiczne. Część z nich należy zarazem do poprzedniej. Część to dzieci niepozbawione prawidłowej opieki rodzicielskiej, niedoświadczające przemocy czy zaniedbania. To po prostu dzieci kruche psychicznie. Jeśli świat zaczyna się jawić jako groźny, jeśli w każdym kącie czyha śmierć własna albo, co może gorsze, bliskich, rodziców czy dziadków… Jeśli kolorystyka życia ogranicza się do czerni i szarości, a informacje płynące z mediów tylko potwierdzają najgorsze, nie ma się co dziwić, że lepiej w ogóle nie logować się do szkoły. W epizodach depresyjnych może nawet po prostu brakować do tego energii. Bywa, że i rodzice nie bardzo radzą sobie ze zmienioną sytuacją, że sami doświadczają wysokiego poziomu lęku. Może na co dzień stawiają czoła widmu bankructwa i nie potrafią tego ukryć przed dzieckiem. Dla dra Tomasza Bilickiego (założyciela i prezesa Fundacji Innopolis, koordynatora Centrum Interwencji Kryzysowej dla Młodzieży) to codzienność. Telefon zaufania, założony przez jego Fundację na potrzeby dzieci i młodzieży szukających wsparcia w czasie pandemii, odbiera połączenia nie tylko od młodych ludzi, których się najbardziej spodziewali, czyli tych z rodzin dysfunkcyjnych, zmagających się z przemocą domową. Okazuje się, że większość telefonów wykonują osoby, które nie radzą sobie z emocjami, z zaburzeniami nastroju, z lękiem i depresją. Dziecko, którego psychika ugina się pod ciężarem depresji, często nie potrafi samo przemóc się, by wziąć udział w szkolnych lekcjach. Tak było zawsze, a teraz jest to dodatkowo utrudnione (lub ułatwione, skoro wystarczy nie włączyć komputera). Jeśli znajdzie oparcie w dorosłych, trafi na terapię, to w miarę możności będzie mobilizowane do powrotu do zdalnej klasy. Dobrze byłoby, żeby rodzice o takiej sytuacji poinformowali szkołę – tak samo, jak zrobiliby to, gdyby dziecko przez jakiś czas nie mogło brać udziału w zajęciach stacjonarnych. Wirus, który przeorał nasz świat, wciąż odsłania swoje nowe oblicza. Jeśli sytuacja się unormuje, wszystko wróci do poprzedniego stanu i dzieci wrócą do ławek szkolnych. Miejmy taką nadzieję.