Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

Zaginione dziewczyny (2020) – radykalny feminizm Opracował: Łukasz Rogalski, specjalista ds. komunikacji, filmoznawca i dziennikarz kulturowy Trudno jest pisać o Zaginionych Dziewczynach w złym świetle. Twórcy, przy pomocy każdej z filmowych klatek, krzyczą nam w twarz o sprawiedliwości dla kobiet, które pomimo zadanej im krzywdy, nigdy nie były traktowane z należytym szacunkiem, a ostatecznie nie mogły też liczyć nawet na sprawiedliwość. Nie chodzi nawet o dosłowne ofiary, lecz ich pogrążone w żałobie rodziny. Choć więc podejmowany przez Liz Garbus temat zasługuje na uwagę całego świata, to trudno wysłuchać kogoś, kim targają emocje. Taka sytuacja ma miejsce w świecie przedstawionym i taki też efekt wywołuje swym całokształtem najnowsza produkcja Netflixa. Kobiety biorą kino szturmem. Wspominanie o ruchu #MeToo w kontekście jego rozwoju jest już nietaktem, bo prokobiece akcenty w medium audiowizualnym możemy dostrzec na każdym kroku. Spoglądając na produkcje streamingowego giganta nietrudno domyślić się, że jest on z tego kierunku niezwykle zadowolony i ochoczo bierze udział w dalszej emancypacji filmowych bohaterek. Zaginione dziewczyny wydają się skłaniać ku tego typu rozwiązaniom, jednak posiadają one twarz roszczeniowego babska, którego nikt z nas nie lubi spotykać w kolejce do lekarza lub kasy w supermarkecie. Już od samego początku twórcy wyciągają ciężkie działa: główna bohaterka, Mari Gilbert (Amy Ryan), to samotnie wychowująca dwójkę córek kobieta pracująca, która na co dzień obsługuje ciężki sprzęt budowlany i – eufemistycznie mówiąc – potrafi okazać niezadowolenie, kiedy np. szef pozbawia ją zmiany, albo policja zbywa ją w toku prowadzonego powierzchownie śledztwa. Do tego dochodzi wulgarny język, twarda ręka w wychowaniu i gniewny wyraz twarzy, obecny przez cały czas trwania filmu. Determinacji, z którą walczy o swoje prawa, starczyłoby dla każdej z postaci kobiecej w filmie, a stanowią one u Garbus lwią część obsady. Mężczyźni są tutaj tylko frustrującymi bohaterkę przeszkodami lub przystankami do celu, jakim jest odnalezienie zaginionej córki. Pojawiają się, kiedy jest taka potrzeba, i znikają, kiedy spełnią swój fabularny obowiązek. Historia, oparta na książce traktującej o prawdziwych wydarzeniach w Oke Island, przedstawia proces poszukiwań ofiar seryjnego mordercy, który nigdy nie został oskarżony. Grzebiąc ciała pozbawionych kontaktu z rodzinami prostytutek, unikał wykrycia swoich działań przez całe lata, a finalnie nigdy nie został zidentyfikowany. Nie poniósł więc odpowiedzialności za swe czyny. Jako że zaginięcie Shannon Gilbert umożliwiło odnalezienie wcześniejszych ofiar mordercy, opowieść skupia się na wzajemnym budowaniu wsparcia w kręgu rodzin dziewczyn, które spotkał ten sam los. Rodziny te składają się wyłącznie z kobiet. Matki, córki, siostry dodają sobie otuchy w walce z opieszałymi działaniami policji, reprezentowanej przez dwójkę niechętnie nastawionych wobec nich mężczyzn. I nawet w momencie, kiedy jeden z nich zdaje się przejawiać pozory przychylności, to finalnie i tak zostaje zaszantażowany przez główną bohaterkę, aby względnej sprawiedliwości stało się zadość. Całość miała swój artystyczny potencjał: „słaba” płeć jednoczy się w obliczu niesprawiedliwości patriarchalnego prawa, a poszukując prawdy, konfrontuje się z mikro-społecznością mieszkańców prywatnego osiedla. Funkcja tych drugich ogranicza się jednak ostatecznie do roli scenografii szarego, nieprzychylnego świata, a pojawiający się „świadkowie”, po wypowiedzeniu swoich kwestii, znikają bezpowrotnie, mieszając się w jedną wielką negatywną postać – mężczyznę. Na próżno szukać tutaj jakiegokolwiek zróżnicowania charakterów, zwrotów akcji czy fabularnych twistów. Każdy trop, możliwy do wyprowadzenia w intrygujący sposób, kwitowany jest w ten sam sposób: trud dysfunkcyjnych rodzin ofiar rozbija się o zło ludzi z wyższą pozycją. Sposób ukazania owych relacji i następujących po sobie wydarzeń mógłby się obronić w momencie dokumentalnego rejestrowania historii, jednak pamiętać należy, że pomimo realnego podłoża gatunkowe zabiegi w jednoznaczny sposób sugerują nam fikcyjny charakter filmowej opowieści. Z kryminalnego potencjału do wytworzenia gęstej atmosfery i wszechobecnego poczucia stłamszenia reżyserka bardzo łatwo rezygnuje, oddając się sentymentalnym scenom wspólnego czuwania i sztucznym dialogom matki z córką, okraszonym spokojną, przeciągającą się muzyką. W zamiarze scenarzystów miały one sproblematyzować relacje rodzinne głównej bohaterki, jednak nieprzekonujące wyczyny aktorskie Thomasin McKenzie w roli Sherre Gilbert i oklepane formułki, wtórnością swego brzmienia skutecznie wywołują zażenowanie. Zaginione Dziewczyny to film, który w założeniu był potrzebny, jeżeli wierzyć w przedstawione w nim wydarzenia i ich wydźwięk. Potrzebny rodzinom ofiar, aby nagłośnić ich niesprawiedliwe potraktowanie. Potrzebny pamięci ofiar, aby zwrócić im należyty szacunek, którego nie okazali prowadzący śledztwo policjanci. Potrzebny nam wszystkim, abyśmy mogli uczyć się od Marii Gilbert, jak walczyć o dobre imię naszych bliskich. Zamiast tego okazuje się zupełnie niepotrzebnym, hałaśliwym w kontekście dobranych środków, mdłym od scenariuszowych wtórności, niezrozumiałym atakiem na płeć męską pod przykrywką ukazywania siły kobiecych postaci – finalnie okazują się dla nich obrazą, bo z punktu widzenia dzisiejszej świadomości społecznej ostatnią rzeczą, której zdają się potrzebować kobiety, jest tak prostolinijnie i seksistowsko przedstawiona historia, która tylko imituje działanie w słusznej sprawie.