Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

Nie ma nas w domu (2019) – społeczny priorytet ¬¬¬¬ Opracował: Łukasz Rogalski, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej Ken Loach, czołowy reprezentant brytyjskiego kina społecznie zaangażowanego, trzy lata po triumfie w Cannes powraca, aby ponownie uwrażliwić nas na problemy współczesnego człowieka. W 2016 r. Daniel Blake (Dave Johns) walczył ze zdehumanizowanym procesem komunikacji, dziś natomiast Ricky Turner (Kris Hitchen) musi stawić czoła machinie kapitalizmu wyciskającej z człowieka wszelkie siły witalne. Tak przynajmniej postrzega to zjawisko reżyser i każe nam spojrzeć na nie oczami ludzi, którzy znaleźli się na skraju ubóstwa. Obaj walczą więc ze zjawiskami znacznie większymi niż oni sami. Jaki jest werdykt pojedynku w przypadku Nie ma nas w domu? W centrum zainteresowania postawiony zostaje wspomniany Ricky Turner, jego żona Abbie Turner (Debbie Honeywood), nastoletni syn Seb (Rhys Stone) i córka Lisa Jane (Katie Proctor). Wszyscy główni aktorzy to debiutujące na wielkim ekranie naturszczyki, co dodaje przedstawianej historii wiarygodności. Historii, może mało filmowej, lecz niezwykle znajomej. Rodzina Turnerów należy do klasy robotniczej, dla której każdy kolejny dzień jest walką o lepsze jutro, a relacje w tej najmniejszej komórce społecznej są często dalekie od podręcznikowego ideału. Ona – przepełniona empatią pielęgniarka – poświęca się całkowicie dla dobra rodziny, a resztki swej witalności ofiaruje podopiecznym, ludziom znajdującym się często w zawieszeniu między życiem a śmiercią, niezdolnym do samodzielnego funkcjonowania. Woli poświęcić wolny wieczór z rodziną na to, by zmienić pieluchę samotnej staruszce. Przerwa w pracy służy jej do lepszej komunikacji z pacjentem pogrążonym w depresji z powodu fizycznej niepełnosprawności. On – znajdujący się w sercu opowieści – podejmuje nową pracę kuriera, co pozwala reżyserowi przedstawić, w sposób niemal dokumentalny, nie tylko proces wyzyskiwania franczyzobiorców przez firmę-matkę, ale również ukazać determinację głównego bohatera jako głowy rodziny. Oboje są ofiarami kryzysu, przez który musieli pożegnać się z godnym życiem i zapomnieć o marzeniach. Nadzieja umiera jednak ostatnia. Ken Loach pokazuje podejmowany przez siebie problem w sposób znacznie bardziej surowy, niż miało to miejsce w jego największych filmowych dokonaniach (Kes, My name is Joe). Większość filmu to pozbawione estetycznej obróbki obrazy umęczonych codziennością partnerów, dla których łączące ich uczucie to (pozornie) tylko stara fotografia z młodości, a kontrolę nad życiem przejęło zło w czystej postaci: kapitalizm, którego uosobieniem jest nadzorca wypełnianych przez Ricka obowiązków, a sędzią zaś – skaner przesyłek. Po wielu zawodowych rozczarowaniach to właśnie dostarczanie przesyłek ma być wyzwoleniem od ucisku, swoistym samostanowieniem, dzięki któremu Ricky stanie się panem swojego losu. Kolejne sekwencje obrazu powoli pozbawiają nas złudzeń, głównego bohatera natomiast sprowadzają na ziemię. W świecie opanowanym przez pieniądz nikt nie myśli o drugim człowieku, a jeżeli nie potrafisz się dostosować do tej rzeczywistości – srogo za to płacisz. Tym samym każda przeszkoda w postaci rodzinnych problemów, którą chce się rozwiązać, skutkuje utratą pieniędzy, to z kolei rodzi kolejne problemy. W ten sposób jesteśmy świadkami społecznego wyzysku, gdzie przetrwają tylko najbardziej wyrachowani i pozbawieni empatii. Reżyser, poza dokumentalnym spojrzeniem na proces wyzysku klasy robotniczej, kieruje nasz wzrok na jego destrukcyjny wpływ na rodziny. Wagary, niszczenie mienia, nocne moczenie, to porządek dnia powszedniego dzieci rodziców, którzy pochłonięci pracą nie mają wystarczająco czasu i sił, aby poświęcić uwagę swoim wychowankom. Poszczególne problemy są jednak niczym wobec silnej więzi łączącej domowników. To właśnie ona jest spoiwem pozwalającym na codzienne stawianie czoła trudom życia. Jednak fala kolejnych niepowodzeń osłabia jej siłę, a negatywny finał sugerowałby jej ostateczne zerwanie. Owo silenie się na wizję rozpadu rodziny z powodu działania szerszych czynników społecznych polega tu na odhaczaniu kolejnych wydarzeń z listy przeciwności losu, gdzie każda kolejna zdaje się mocniejsza od poprzedniej. Największy problem tej konstrukcji to jej rytmiczna powtarzalność, przez co szybko orientujemy się, dokąd zmierza finał opowieści, a twórczy komentarz zostaje przedstawiony nam już w pierwszej połowie filmu. Kolejne punkty scenariusza mają za zadanie do reszty zszargać nasze poczucie sprawiedliwości. Stopniowo oglądanie poczynań bohaterów przypomina patrzenie na próbującą złapać oddech rybę wyciągniętą z wody, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że widzimy to każdego roku, przez co staliśmy się już uodpornieni. Magia kina Loacha wydaje się w tym przypadku powtórzeniem dobrze znanych widowni iluzji. Kino społecznie zaangażowane zawsze jest kinem godnym uwagi, jednak w przypadku Nie ma nas w domu Ken Loach nie wykorzystuje swej pozycji do przekazania nam merytorycznych uwag, a jedynie do głośnego krzyku niewiadomego pochodzenia. Słyszymy go, jednak nie możemy nic z nim zrobić, więc zasłaniamy uszy (a w tym konkretnym przypadku – oczy), licząc na to, że ucichnie. Może właśnie to jest lekcja prawdziwej niemocy płynąca z jego najnowszego filmu.