Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

Ad Astra (2019) - przez trudy do gwiazd Opracował: Łukasz Rogalski, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej W latach 60’ XX w. dr Frank Drake zaproponował równanie, które miało na celu pomóc określić prawdopodobną liczbę pozaziemskich cywilizacji. Mimo że całość opiera się na szacowaniu danych, co powoduje, że nie ma ono większego przełożenia praktycznego, to przy pesymistycznych założeniach daje przesłanki, aby uważać, że – oprócz nas – wszechświat zamieszkuje jeszcze ok. 250 tys. innych, wysokorozwiniętych, inteligentnych form życia, które mogłyby nas odwiedzić. Nic więc dziwnego, że temat pozaziemskich cywilizacji wciąż nęci umysły autorów przeróżnych dzieł. W historii kinematografii godnych uwagi efektów takich domysłów było już kilka, przy czym najczęściej wspominanym jest prawdopodobnie obraz z 1968 r. w reżyserii Stanleya Kubricka. W swoim dziele 2001: Odyseja kosmiczna nakreślił on pesymistyczną wizję dotarcia do „obcych”. Filmy w tej tematyce, podobnie jak obraz Kubricka, pomimo różnic w ostatecznej wymowie, mają jednak przeważnie część wspólną w postaci założenia, „udowodnionego” wspomnianym równaniem Drake’a, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Jak jest w przypadku najnowszego tworu Jamesa Graya? Ad Astra jest filmem o… no właśnie – najtrudniejszym zadaniem wydaje się skonkretyzowanie głównego przedmiotu zainteresowania Graya. W centrum opowieści dumnie stoi syn amerykańskiego astronauty, który lata temu przepadł bez śladu podczas misji polegającej na poszukiwaniu pozaziemskich form życia na granicach naszego układu słonecznego. Roy McBride (Brad Pitt) postanowił kontynuować dziedzictwo swojego ojca, Clifforda McBride’a (Tommy Lee Jones), co – jak się okazuje – było jego życiowym strzałem w dziesiątkę, ponieważ bezbłędnie przechodzi wszelkie testy sprawnościowe i psychologiczne, a jego puls, nawet w podbramkowych sytuacjach, nigdy nie przekroczył granicy 80 uderzeń na minutę. Wyniki są więc godne syna legendarnego astronauty, lecz los nie jest nigdy zbyt łaskawy dla dzieci pochodzących z niekompletnych rodzin i tak samo jest w przypadku Roya. Pozornie pozbawiony uczuć, pochłonięty swoją pracą, przechodzi osobisty kryzys związany z nieudanym małżeństwem, a z czeluści jego psychiki wciąż odzywają się niezagojone rany związane z brakiem męskiego wzorca. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na Ziemi dochodzi do serii tragicznych zdarzeń na skutek kosmicznych anomalii, za którymi może stać nie kto inny, jak pozostający bez kontaktu z domem od 16 lat ojciec Roya. W tej sytuacji oczywiste jest, że to właśnie jego potomek zostanie wysłany w misję, mającą na celu poznanie przyczyn zaistniałej sytuacji i podjęcie próby skontaktowania się ze swoim ojcem, do czego dążył przez całe dotychczasowe życie. Punkt wyjścia wydaje się dość schludnie przedstawionym tłem dla toczącej się na naszych oczach wyprawy młodego astronauty i pierwsze 30 minut seansu rzeczywiście takie jest. Twórcy, podczas wprowadzenia, obiecują nam podróż przez Drogę Mleczną w poszukiwaniu innych form życia i opowieść o próbie pogodzenia się ze stratą i rozczarowaniem, a to wszystko w otoczeniu tajemniczego spisku władz i wątpliwej postawy bohaterskiego ojca – osobisty dramat jednostki w kontekście niewyobrażalnej wielkości kosmosu i możliwej zagładzie ludzkości. Wraz z fabularnym postępem akcji nie jest to jednak tak czytelne, a poszczególne elementy przestają mieć znaczenie. Film wydaje się z tego względu dość fragmentaryczny: poszczególne sceny funkcjonują „odrębnie”, ale nie współgrają razem, w wyniku czego całość nie jest spójna, poszczególne wątki nie zostają rozwinięte, a pojawiające się postaci nie pełnią żadnej funkcji w przebiegu fabuły. Napotykane przeszkody są tylko pożywką dla głosu z offu, należącego do głównego bohatera, który co jakiś czas raczy nas głębokimi (tylko w zamiarze), filozoficznymi spostrzeżeniami dotyczącymi sytuacji, w jakiej się znajduje zarówno on sam, jak i cała ludzkość, co przywodzi na myśl filmy Terrenca Malicka. Wprowadzając w ten sposób kolejne elementy opowieści, twórca pozwala nam na podążanie za procesem myślowym bohatera, jednak zabiera nam możliwość samodzielnego prowadzenia takowej gimnastyki intelektualnej względem całości. Reżyser ma ewidentny problem z satysfakcjonującym prowadzeniem historii, przez co finalne sekwencje nie angażują nas w odpowiedni sposób. Ze strukturalnej nieporadności wynika jednak pewna wartość dodana. Dzięki 90 milionom przeznaczonym na produkcję tego kosmicznego obrazu możemy doświadczyć go w sposób bardzo immersyjny. Piękne panoramy pozaziemskich krajobrazów uzupełniane są przez specyficznie sfunkcjonalizowany dźwięk filmu. Dzięki temu udaje się twórcą wejść na bardziej zaawansowany stopień projekcji-identyfikacji widza z bohaterem – który ma wrażenie, że słyszy tak, jakby był na miejscu Roy’a. Wygłuszone przez skafander obrazy eksplozji robią w kinie niesamowite wrażenie bycia w samym centrum kosmicznych katastrof, a obcowanie ze scenograficznymi obrazami Księżyca i Marsa zapiera dech w piersiach. Dodanie do tych audiowizualnych perełek filozoficznych prób odpowiedzi na pytania dotyczące sensu poszukiwania istnienia pozaziemskiego, psychicznej granicy wypełniania swoich obowiązków, moralnej odpowiedzialności za innych ludzi i hierarchii wartości w naszym życiu, a dodatkowo chęć psychologicznego sproblematyzowania nieobecności ojca w procesie wychowawczym, to jednak może trochę za dużo jak na jeden film. Możliwe, że jego wady spowodowane zostały decyzjami montażowymi na etapie postprodukcji i kiedyś doczekamy się uzupełnionej wersji reżyserskiej. Na ten moment pozostaje nam przy okazji obcowania z filmem Ad Astra podziwiać możliwości dzisiejszej technologii w wytwarzaniu obrazu, a egzystencjalne rozterki zostawić na wieczór po seansie, bo sam film wyjątkowo przyjemnie wycisza i jeżeli sam niekoniecznie skutecznie przekazuje wizję reżysera, to z pewnością umożliwia nam tworzenie naszych własnych wyobrażeń.