Dostęp do serwisu wygasł w dniu . Kliknij "wznów dostęp", aby nadal korzystać z bogactwa treści, eksperckiej wiedzy, wzorów, dokumentów i aktualności oświatowych.
Witaj na Platformie MM.
Zaloguj się, aby korzystać z dostępu do zakupionych serwisów.
Możesz również swobodnie przeglądać zasoby Platformy bez logowania, ale tylko w ograniczonej wersji demonstracyjnej.
Chcesz sprawdzić zawartość niezbędników i czasopism? Zyskaj 14 dni pełnego dostępu całkowicie za darmo i bez zobowiązań.
Pewnego razu… w Hollywood (2019) – filmowa nostalgia
Opracował: Łukasz Rogalski, redaktor, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej
Gdyby pokusić się o stworzenie swoistej skali miłość do kinematografii, to bez względu na to, kto znalazłby się na jej dnie, uczucie, jakim darzy filmy Quentin Tarantino, wyznaczałoby jej szczyt. Jego biografia przypomina scenariusz hollywoodzkiej opowieści o amerykańskim archetypie od pucybuta do milionera. Swoimi filmami trafia jednocześnie w serca przeciętnych widzów i profesjonalnych krytyków, a jeżeli spotkacie w swoim życiu kogoś, kto będzie opowiadał o was z taką pasją, z jaką twórca Pulp Fiction wypowiada się na temat sztuki audiowizualnej, to znak, że znaleźliście swoją drugą połowę. Nic więc dziwnego, że każdy kolejny obraz w jego reżyserii widzowie z całego świata wyczekują z wypiekami na twarzy. Pewnego razu… w Hollywood jest jego dziewiątym (z dziesięciu zaplanowanych) filmem i wszystko wskazywało na to, że będzie on również jego najlepszym.
Głośno o obrazie zrobiło się już w momencie, w którym zaczęliśmy poznawać pierwsze szczegóły dotyczące fabuły. Pozostający w świecie fikcji lub czerpiący z naszego świata jedynie szeroko ujęte zjawiska społeczne, reżyser postanowił tym razem nastawić soczewkę swojej twórczej kamery na ściśle określone, rzeczywiste wydarzenia, które wielu starszych widzów może jeszcze pamiętać. W 1969 roku Hollywood, a co za tym idzie cały świat, stanęło w obliczu straszliwego, zbiorowego morderstwa. Będąca w dziewiątym miesiącu ciąży żona Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha), aktorka Sharon Tate (Margot Robbie), pod nieobecność swojego męża przebywała wraz z czworgiem znajomych: Wojciechem Frykowskim (Costa Ronin), Abigail Folger (Samantha Robinson), Jay’em Sebringiem (Emile Hirsch) i Stevenem Parentem (brak filmowego odpowiednika) w swoim domu w Beverly Hills. Tego samego wieczoru ich dom obrali sobie za cel członkowie sekty Charlesa Mansona (Damon Herriman), którzy dokonali na całej piątce straszliwego mordu. Wydarzenie to zostało przez wielu nazwane punktem kulminacyjnym rosnących rozbieżności społecznych, jakich dostarczył szybki rozwój kontrkultury oraz symbolicznym końcem dekady lat 60. I choć nie stanowi ono w sposób oczywisty głównego wątku w filmie Tarantino, to jednak jest on dla niego pewnym tłem, finałem i kontekstem, na którym zbudowana została cała opowieść. Opowieść, która przez wprowadzenie fikcyjnych bohaterów obniża napięcie wywołane rzeczywistą, przerażającą, społecznie szokującą historią . Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) jest aktorskim wyjadaczem, uważającym, że najlepsze lata swojej kariery ma już za sobą, z czym trudno mu się pogodzić. Niezawodnym wsparciem emocjonalnym, przyjacielem domu, kierowcą i przede wszystkim jego kaskaderskim dublerem jest Cliff Booth (Brad Pitt). Obaj panowie przeszli razem bardzo wiele, każdy ma własną historię, ale w kwestii własnej kariery żaden nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Próbując odnaleźć się w pędzącej rzeczywistości, jeżdżą od planu do planu, od spotkania do spotkania i starają się uzyskać angaż w kolejnych produkcjach, mających z nich zrobić gwiazdy wielkiego ekranu.
Sam tytuł filmu w oczywisty sposób nawiązuje do pozostającej wielką inspiracją dla Tarantino twórczości Sergia Leone, najbardziej rozpoznawalnego twórcy filmów z gatunku spaghetti western, autora tzw. trylogii dolarowej, gdzie na pierwszym planie triumfy święcił Clint Eastwood, na stałe wpisując w historię westernów typ antybohatera. Niestety, nie jest to nawiązanie świadczące o wielkości obrazu tworzonego przez Tarantino. Stanowi jedynie wyraźny hołd dla tego filmowego okresu. Twórca potęguje przy tym znane z wcześniejszych obrazów rozwiązanie, które polega na zaprezentowaniu filmu w filmie. Pod wieloma względami jego dziewiąty film przypomina Bękarty Wojny z 2009 roku. Jednak podczas gdy w jego autorskiej wariacji na temat filmu wojennego chwyt ten stanowi jedynie osobliwy smaczek, dopełnienie pewnego wątku, to tutaj wewnętrzne filmy otrzymują status stale przewijającej się rzeczywistości zawłaszczającej zbyt wiele czasu ekranowego, tym samym zamiast przygotowywać widza na fikcyjny finał prawdziwych wydarzeń, powoduje rozmycie historii wcześniej wspomnianego duetu.
Zbyt długo wpatrujemy się w podwójny ekran hołdujący ulubionym filmom z młodości reżysera, a zbyt krótko mamy okazję uczestniczyć w stanowiącym clou opowieści życiu bohaterów. Nie umyka nam przy tym rozczarowanie liniami dialogowymi, z których Tarantino uczynił już swój znak rozpoznawczy. Na każdy interesujący dialog z filmowej rzeczywistości przypada jego rozczarowujący, zły brat bliźniak rodem z budżetowych westernów minionych lat. Trudno jednoznacznie stwierdzić w jakim stopniu jest to celowy zabieg, ale przez podobne różnice tempo filmu staje się nierówne często pokazując aktorskie starania Daltona zamiast rozwijać wątek jego „rzeczywistej” postaci. Na dodatek, gdy udaje nam się uchwycić chwilę twórczego skupienia na tym drugim, obraz zaczyna obfitować w nic nie wnoszące pod względem fabularnym sceny przejażdżek samochodowych. Na palcach jednej ręki można policzyć wyróżniające się sekwencje, w których daje się poczuć prawdziwy talent reżysera, lecz nawet wtedy wspomagane są one uczuciem nostalgii podyktowanym występującymi odpowiednikami realnych postaci z historii fabryki snów, jak: Bruce Lee (Mike Moh), Steve McQueen (Damian Lewis) czy Marvin Schwartz (Al Pacino). Pojawiając się na ekranie, dają dużo frajdy, choć często spowodowanej rozpoznawalnością ich realnych odpowiedników.
Żeby oddać cesarzowi co cesarskie: stylistyka filmu jest pieczołowicie przygotowaną miłosną laurką bogactwa lat 60., zabierającą nas w czas hipisowskiej wolności, hawajskich koszul, rewolucji seksualnej i rozwoju sztuki popularnej. Jeżdżąc z Cliffem po Kalifornii w rytmie takich hitów, jak Hush czy California Dreamin’, można spędzić lekkie, przyjemne chwile, a podziwianie „stającego na głowie” DiCaprio, jego indywidualnych popisów aktorskich, przynosi nam prawdziwy dreszcz emocji. Tym bardziej rozczarowuje przy tym jedynie zarysowanie problematyki zakurzonych talentów, dychotomii między karierami dwóch bliskich przyjaciół i społecznym rozwarstwieniem w Ameryce lat 60. Z całego morza możliwości Tarantino wykorzystuje tylko swą umiejętność przywracania społeczeństwu za pomocą filmowego obrazu poczucia sprawiedliwości. W stronę antagonistów skumulowane zostaje poczucie społecznej niezgody na czyny złe do szpiku kości, dając tym samym upust całej nienawiści będącej pokłosiem wydarzeń z 1969 roku. Podobnie (znów) jak w Bękartach Wojny reżyser jawi się jako filmowy stróż moralności, chcąc przynajmniej w ułamku procenta umniejszyć poczucie straty i w swojej własnej rzeczywistości napisać historię na nowo. Finalna eskalacja przemocy rodem z filmów gore zostaje przez reżysera po raz kolejny w zręczny sposób uargumentowana i powoduje w nas jej pełną akceptację. Bo jeżeli, włączając w to najnowszy film Tarantino, mielibyśmy wybrać znak rozpoznawczy reżysera, to będzie nim niezwykła umiejętność do oswajania widowni z przemocą, co w przypadku jego sposobu przedstawiania historii wcale nie musi mieć negatywnych skutków dla społecznej psychiki.
Pewnego razu… w Hollywood to film, przy którym można dobrze się bawić, mimo że odnosi się do straszliwej zbrodni. To również film świetnie balansujący na granicy pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Umożliwia nam zabawę, dostarczając jednocześnie satysfakcjonującego finału względem tragicznych wydarzeń. To ostatecznie film, choć z początku zupełnie tego nie zapowiada, o kruchości i przypadkowości ludzkiego życia. Zabawa kinem, gra z oczekiwaniami widza, niejednoznaczne charaktery i wybitne aktorstwo duetu DiCaprio/Pitt, to prawdziwie pociągająca rekomendacja. Szkoda jednak, że Tarantino wydaje się jeszcze zbyt niedojrzałym twórcą i postanawia po raz kolejny pokazać nam album ze swojej młodości, zamiast powiedzieć, czego ta młodość go nauczyła.