Dostęp do serwisu wygasł w dniu . Kliknij "wznów dostęp", aby nadal korzystać z bogactwa treści, eksperckiej wiedzy, wzorów, dokumentów i aktualności oświatowych.
Witaj na Platformie MM.
Zaloguj się, aby korzystać z dostępu do zakupionych serwisów.
Możesz również swobodnie przeglądać zasoby Platformy bez logowania, ale tylko w ograniczonej wersji demonstracyjnej.
Chcesz sprawdzić zawartość niezbędników i czasopism? Zyskaj 14 dni pełnego dostępu całkowicie za darmo i bez zobowiązań.
Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw (2019) – „rezygnacja jest gotowością do wejścia w nowy układ”
Opracował: Łukasz Rogalski, redaktor, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej
Cytat w tytule nie jest przypadkowy i w kontekście nowych Szybkich i wściekłych, w reżyserii Davida Leitcha, ma on znaczenie dwojakie. Po pierwsze – twórcy wreszcie postanowili zrezygnować z ciągnięcia za sobą wątku „samochodowej” rodziny i skupić się wyłącznie na tym, co zdawało się ich angażować najbardziej w ostatnich częściach, czyli totalnej, pozbawionej wszelkich praw fizyki, rozwałce. Drugi powód cytowania niemieckiego filozofa to – czy wydaje się to wiarygodne, czy nie – przywoływanie jego inspiracji, Nietzschego, przez największego z ekranowych osiłków. Tak, The Rock, pomiędzy ręcznym trzymaniem na łańcuchu wzniesionego helikoptera a zjeżdżaniem z wieżowca na linie przy użyciu gołych dłoni, cytuje autora Woli mocy, aby dać do zrozumienia, że jego centralny mięsień również jest w wyśmienitej formie.
Fabuła jest oczywiście pretekstowa, z czym nie kryją się nawet scenarzyści, wkładając w usta bohaterów frazy jednoznacznie kojarzące się z twórczą świadomością lichej historii. Przedstawianie się antagonisty Brixtona (Idris Elba) jako „ten zły” czy końcowe żarty Ryana Reynoldsa (Deadpool?) są podsumowaniem podejścia twórców do wartości opowiadanej przygody. Tak więc tytułowi „szybcy i wściekli” – Luke Hobbs (Dwayne Johnson) i Deckard Shaw (Jason Statham) – zmuszeni do współpracy, stają w obliczu globalnego zagrożenia morderczym wirusem, którego nosicielką jest Hattie (Vanessa Kirby) i po raz kolejny, co jest wielokrotnie podkreślane, muszą uratować świat. Owo podkreślanie jest istotne dla twórców, żeby przekonać nas całkowicie o superbohaterskich zdolnościach głównych postaci. Nikt nie martwi się o logiczne wytłumaczenie zagrożenia. Tak naprawdę nikt nie martwi się tu o cokolwiek. Ma być zabawnie, szybko, widowiskowo i wściekle. Tylko trochę dziwnym wydaje się przy tym pomysł na zestawienie Nietzschego z organizacją, której celem jest śmierć „słabszych jednostek”. Będąc świadomym historii, nie współgra to z założeniami kina rozrywkowego w tym wydaniu.
Narzekanie, że seria dla miłośników samochodowych modyfikacji skupia się na operacjach tajnych agentów, zaczęło być nudne jakoś dwa filmy wcześniej. To fakt, z którym należy się pogodzić. Szybcy i wściekli stali się swoistym uniwersum, które ma ambicje, aby stanąć do walki z Marvelem i DC. Pomimo braku komiksowego rodowodu, twórcy z pełną intencjonalnością budują wokół swych postaci otoczki przerysowanych do granic możliwości (lub niemożliwości) archetypów strażników światowego porządku, którzy pojawiają się wtedy, kiedy globalna równowaga zaczyna być zagrożona, a zło niebezpiecznie zbliża się do osiągnięcia upragnionego celu. Pogoń za ideałem zapewnić ma tutaj technologia rodem z filmów SF: komputerowe modyfikacje ludzkiego ciała, w pełni integrujące właściciela z pojazdem i bronią, chipy i kuloodporne kombinezony, gwarantujące nadludzką sprawność, to tutaj naturalny sposób na próbę pokonania strażników świata. Wszystkie z tych elementów zapewniają widowiskowe akrobacje, co w połączeniu z odpowiednimi rozwiązaniami technicznymi i dynamiczną pracą kamery daje reżyserowi duże pole do popisu. Bardzo dobre wrażenie robi dzięki temu scena walki otwierająca film, lecz nie wszystkie akcje wyglądają tak samo pomysłowo, zbyt często uciekając się do dość mizernie wyglądającego CGI.
Jednak przede wszystkim jakąkolwiek zabawę w obcowaniu z tą łysą dwójką psuje konstrukcja całego filmu, którego rytm opiera się na jednym schemacie, zapętlonym w nieskończoność (tylko scenografia ulega zmianom). Otwarcie kolejnych sekwencji zaznaczone jest, już w emblematyczny dla serii sposób, muzyczną wstawką i napisem informującym o miejscu wydarzeń, jednak widać, że Leitch może pozazdrościć kolegom tworzącym poprzednie części wyczucia muzycznego, ponieważ kawałki wydają się dobrane w całkowicie losowy sposób z kategorii feelgood, nie powodując tym samym konkretnego, emocjonalnego wprowadzenia i pełnią raczej funkcję radiowego przerywnika, informującego nas o nowym etapie odhaczania klasycznej, trójaktowej budowy scenariusza. Rytmiczne zapętlenie powoduje, że przy kolejnej scenie mordobicia zaczynamy się już najzwyczajniej w świecie nudzić, co w filmie tego gatunku jest niedopuszczalne. Wisienką na torcie jest sekwencja finałowej walki, podczas której pora dnia i pogoda potrafią dowolnie zmieniać się: od nocy w dzień czy od słonecznego dnia do mrocznej ulewy, w zależności od aktualnego położenia postaci na wyspie.
Gwoździem do trumny w tych okolicznościach wydaje się umiejętnie zmarnowany potencjał humorystyczny duetu. Ciekawe rozgraniczenie wizualne i osobowościowe bohaterów nie idzie w parze z ich wypracowaną w poprzedniej części chemią, na której budowany jest cały film. Żarty zbyt często są za długie, wymęczone i dość żenujące. Kiedy ta dwójka współpracuje w wirze walki, da się pośmiać z wybijających z emocji niuansów, ale w scenach stricte komediowych dialogi wypadają wyjątkowo słabo. Przez przesycenie tym, niezbyt wysokich lotów, humorem połączonym z wieczną, sztuczną rywalizacją, traktujemy końcowe pojednanie jako kolejny scenariuszowy punkt do odhaczenia, co potęguje efekt zażenowania, zwłaszcza w momentach eksponujących sentymentalny nastrój – zarówno w przypadku relacji między bohaterami, jak i w kontekście niezgrabnie przemycanych wątków z życia osobistego poszczególnych postaci.
Pomysł na biznes jest więc potencjalnie dobry, ale wykonanie świadczy o tym, że franczyza to nie wszystko i nawet najstarsze marki mogą nie podołać próbie rozwoju. Przy uwydatnieniu tego, co zdawało się przepisem na sukces, zaburzona została swoista równowaga serii, która zdaje się nie zadowalać żadnej ze stron: ani fanów motoryzacji, ani miłośników adrenaliny. Ci pierwsi nie mają tu już kompletnie czego szukać, a ci drudzy mogą zostać przebodźcowani, co wydawało się niemożliwe. I nie pomaga tu nawet The Rock w postaci nadczłowieka.