Bezpłatna aplikacja na komputer – MM News... i jestem na bieżąco! Sprawdzam

W deszczowy dzień w Nowym Yorku (2019) – romantyczna rzeczywistość Opracował: Łukasz Rogalski, redaktor, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej Najnowszy film Woody’ego Allena jest interesujący z kilku powodów. Pierwszym z nich jest obsada, którą na co dzień możemy obserwować w zgoła innych okolicznościach niż tych, w jakich stawia ich reżyser. Drugim powodem jest niezwykła płynność, z jaką twórca przechodzi od zwiastującej przeciętną historię z nieprzeciętnymi bohaterami dziwnej gadaniny do pozostawiającego uśmiech na naszych twarzach finału. Trzecim – twórcza umiejętność łączenia typowego przykładu kina gatunku z kategorii najmniej wymagających z broniącym się obrazem wyrafinowanej inteligencji. Ostatnim zaś jest fakt, że na wszystkie powyższe można zareagować na dwa sposoby: dać się oczarować lub nie zapanować nad mdłościami. W deszczowy dzień… jest dokładnie tym, czym sugeruje tytuł. Historia jest więc rozwijana w metaforycznym czasie rzeczywistym, a my przyglądamy się jej bohaterom: Ashleigh (Elle Fanning), która przy okazji przeprowadzania wywiadu do uczelnianej gazetki ze sławnym reżyserem otrzymuje w pakiecie szczegółowo opracowany przez swojego chłopaka, Gatsby’ego (Timothée Chalamet), plan romantycznego weekendu. Ona jest typowym przykładem rozpieszczonej, głupiutkiej studentki, a on stereotypowym inteligentem z wyższych sfer. Dwa różne światy, które dowiadują się o sobie więcej, będąc osobno, niż pielęgnując łączące ich „uczucie”. Plan bowiem zostaje pokrzyżowany przez nieoczekiwane wydarzenia i tak oto, zamiast gorącego weekendu we dwoje, oboje poznają uroki skąpanego w deszczu miasta na swój ulubiony sposób. On snuje się po mieście, nostalgicznie rozmyślając o swoim życiu i wchodząc w przypadkowe interakcje z mijanymi ludźmi, a ona spędza czas na, jakże ekscytującym, obcowaniu z gwiazdorską śmietanką kina, padającą do jej stóp ze względu na niezwykłą urodę. Już na etapie ekspozycji bohaterów możemy zaobserwować specyficzny styl neurotycznego twórcy. Postacie mówią szybko, często przeintelektualizowanie, teatralnie, odnosząc się przy tym do dorobku kultury. Wypadają przy tym dwojako: z jednej strony z czasem przyzwyczajamy się do „sposobu bycia” reżysera, który konstrukcją wykreowanego przez siebie świata uzewnętrznia wszystkie przywary swojej osobowości, a z drugiej to wszystko może się nam wydać bardzo sztuczne, a przez to uniemożliwiać identyfikację z bohaterami, która jest niezbędnym elementem prawidłowo działającego dzieła filmowego, zwłaszcza w kinie mainstreamowym, którego rodowód podpowiada nam gatunek komedii romantycznej. Bardziej więc obcujemy z samym Allenem niż jego filmem, pozostającym w tym przypadku jedynie środkiem przekazu. Ciekawie wypadają przy tym aktorzy. Powodujący w ostatnim czasie coraz bardziej słyszalny pisk nastolatek, Chalamet, obserwowany zazwyczaj w roli udręczonego buntownika, tym razem jest tryskającym pomysłami, urokliwym młodzieńcem, i nawet kwestia jego poetyckiej natury nie pozostawia złudzeń co do całkowitego odcięcia się od swojego dotychczasowego aktorskiego portretu. Skazany zazwyczaj na łaskę życia, w tym wypadku to on rozdaje karty, a przeszkody, na które natrafia, wykorzystuje do odrobienia lekcji z własnej egzystencji. Ella Faning również oryginalnie interpretuje Allenowski typ postaci. Jednak pomimo tego, oboje są miejscami karykaturalnie jednotorowi i niezaskakują widza. Jest intensywnie, szybko, lecz bez niespodzianek na drodze do finału. Oczywiście w granicy rozsądku podyktowanym gatunkiem. Bo cały czas stanowi on główną oś, po której twórca się porusza. Miłosna opowieść jest przez Allena, co nawet bezpośrednio pada z ust bohaterki w pewnym momencie filmu, próbą uchwycenia człowieka stojącego między romantycznym postrzeganiem związku a weryfikującą jego melancholijne westchnienia rzeczywistością. Na każde utęsknione wspomnienie o deszczowych przechadzkach i wspólnych kolacjach przy świecach przypada gorzka prawda o motywach naszych zachowań i ekonomicznym wartościowaniu świata. Tym kontrastem obraz różni się znacząco od standardowego filmu miłosnego, ponieważ posiada twórczą samoświadomość: pokazuje widzowi ,jak wygląda prawdziwe życie, ale zarazem sygnalizuje, że w filmie, który pozostaje miłosną opowieścią, nie ma na nie miejsca. Jest więc tym, czego od niego oczekujemy, jednocześnie oświadczając nam, że wszyscy razem – twórca i my – godzimy się na to naciąganie rzeczywistości. Być może dlatego początkowe sekwencje tak bardzo wybijają nas z gatunkowego rytmu, jednak gdy „porozmawiamy” z twórcą dłużej w końcu zaczynamy rozumieć jego podejście do opowiadania historii, żeby na końcu tylko uśmiechnąć się nostalgicznie i wrócić do szarej rzeczywistości z pewnym pogodzeniem z faktem istniejących miedzy nimi różnic. Szary bywa również tytułowy Deszczowy dzień, co w połączeniu ze staromodnym duchem Gatsby'ego (imię nie wydaje się tu przypadkowe) i brzękającą muzyką w tle, nadaje obrazowi charakter czarno-białych filmów miłosnych, tańczenia w deszczu i przesiadywania w barach wyposażonych w odpowiednio budujące atmosferę instrumenty muzyczne. Choć twórca próbuje nadać nieco dynamiczniejszego charakteru temu wspomnieniu dawnych lat poprzez dynamiczne zabiegi z przybliżaniem i pracą kamery, a aktualny status uczuciowy bohaterów zdaje się dyktować odpowiednią kolorystykę obrazu, to jednak przypomina to bardziej swego rodzaju niezdecydowanie i losowość niż ściśle określony schemat budowania klimatu. W taki właśnie mniej więcej sposób można opisać każdy z elementów tego filmu. Warto podkreślić, że jest on silnie zakorzeniony w kontekstach psychologicznych, mimo że nie mówi o tym bezpośrednio, to skupia się na pewnych mechanizmach działania człowieka, a całość jego struktury w pełni oddaje te kierujące twórczą ekspresją Allena. Proponuję obejrzeć jakikolwiek wywiad z reżyserem i jeżeli uważacie, że polubilibyście tego okularnika, to zapraszam do kina, a w innym wypadku obraz może was drażnić i irytować. Bo to specyficzny człowiek jest. Tfu, film.