Dostęp do serwisu wygasł w dniu . Kliknij "wznów dostęp", aby nadal korzystać z bogactwa treści, eksperckiej wiedzy, wzorów, dokumentów i aktualności oświatowych.
Witaj na Platformie MM.
Zaloguj się, aby korzystać z dostępu do zakupionych serwisów.
Możesz również swobodnie przeglądać zasoby Platformy bez logowania, ale tylko w ograniczonej wersji demonstracyjnej.
Chcesz sprawdzić zawartość niezbędników i czasopism? Zyskaj 14 dni pełnego dostępu całkowicie za darmo i bez zobowiązań.
Yesterday (2019) – lepsze jutro było wczoraj
Opracował: Łukasz Rogalski, redaktor, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej
Bohemian Rhapsody, Rocketman, Brud, Narodziny Gwiazdy, Vox Lux, Pavarotti i w końcu Yesterday. Dużo się ostatnio dzieje w gatunku filmów muzycznych. Można jedynie zgadywać, skąd wzięło się takie poruszenie w kinie mainstreamowym, ale jak to w głównym nurcie bywa – jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Biografie, remaki, inspiracje, zapożyczenia – mówiąc wprost: Hollywood przyssało się do muzyki niczym komar i najwidoczniej bardzo mu ona smakuje. Sukcesy filmów Damiena Schazelle'a wydają się mieć w tym odrodzeniu duży udział. Whiplash i La La Land przypomniały nam bowiem, że pomimo mówienia o kinie przy pomocy takich zwrotów, jak „widz” czy „obraz”, to rola dźwięku spełnia funkcję w X Muzie niezwykle istotną i wieloraką, a choć ta wywodzi się z fotografii i malarstwa, to dzisiaj mówimy w jej kontekście przede wszystkim o medium audiowizualnym. W ostatnich dniach mogliśmy obejrzeć kolejną muzyczną wariację, której głównym atrybutem miały być legendarne utwory Beatlesów. Mowa o najnowszym filmie w reżyserii Danny'ego Boyle'a – Yesterday.
Warto zaznaczyć, że Wczoraj nie jest w żadnym stopniu opowieścią o legendzie rocka z Wielkiej Brytanii, a jedynie zapożycza jej najlepsze szlagiery i najpopularniejsze motywy związane z twórczością zespołu w celu napędzania fabularnej akcji. W centrum historii znajduje się bowiem młody muzyk, Jack Malik (Himesh Patel), który od wielu lat bezowocnie próbuje zaistnieć w muzycznym półświatku, jednak eufemistycznie rzecz ujmując – nie ma on wystarczającej siły przebicia. W artystycznych wyzwaniach wspiera go bliska przyjaciółka z dzieciństwa, Ellie (Lili James), której status względem głównego bohatera pozostaje dość niejednoznaczny i jest stale podważany przez pojawiające się na ekranie postaci. Jack jednak w pełni oddaje się swojej twórczości i jako jedyny wydaje się nie dostrzegać uczuciowego potencjału owej relacji. Tak zaczyna się opowieść o klasycznej dwutorowości naszego życia (miłość czy kariera?) i związanego z nią trudzie wyboru. I choć nie zanosi się na sukces Malika na żadnym z tych pól, to wkrótce wszystko może obrócić się do góry nogami. Jak inaczej można w końcu nazwać sytuację, w której cały świat, na skutek elektrycznej anomalii, całkowicie zapomina o istnieniu wspomnianej, ikonicznej grupy czterech muzyków, a aspirujący do ich statusu chłopak jest jedyną zauważającą to osobą.
Twórcy zabierają nas więc w podróż po rockowych hitach, opowiadając przy tym historię wspinaczki na muzyczny szczyt chłopaka z marzeniami, który w pewnym momencie musi odpowiedzieć sobie na pytanie ważniejsze od tego, na co wydać dzisiaj pieniądze. Obcując z karykaturalnie przedstawionym półświatkiem muzyki wraz ze swoim, pełniącym rolę filmowego błazna, przyjacielem Skinnerem (Joel Fry), poznaje na swojej drodze gwiazdy muzyki rozrywkowej współczesnych list przebojów (Ed Sheeran) i krwiożercze menadżerki (Kate McKinnon), które mają pomóc jemu (i sobie) stać się obrzydliwie bogatym. Historia jest więc absurdalnie prosta i standardowa, a w jakikolwiek sposób wyróżnia ją tylko i wyłącznie muzyka Beatelsów wpleciona w zgrabny sposób we wszystkie elementy filmu: od scenograficznych atrybutów, jak model łodzi podwodnej, po rozpoznawalne lokacje, jak pasy na Abbey Road w Londynie. Gdyby więc pozbawić jej tego muzycznego elementu, żerującego na masowej rozpoznawalności utworów sprzed lat, film rozsypałby się jak domek z kart. Szkoda więc, że jego główny motyw nie jest czymś autorskim, a jedynie zapożyczeniem z innej twórczości, nie będąc przy tym ani trochę biografią zespołu.
Skupiając się na części twórczej, lista grzechów wydaje się dłuższa od nagminnie nadużywanej listy przebojów. Każdy z bohaterów istnieje tylko w jednym wymiarze: śmieszny kumpel pozostaje śmiesznym kumplem, bezwzględna menadżerka na każdym kroku pokazuje, że jej życiem rządzi pieniądz, a Ed Sheeran jest Edem Sheeranem. Nawet główny bohater nie wydaje się przechodzić jakiejkolwiek przemiany, a decyzje, które na końcu podejmuje, wynikają jedynie ze scenariuszowego rozwiązania historii. Pamiętać przy tym trzeba, że nie ma w tym idealnym świecie miejsca na jakiekolwiek konsekwencje czynów wcześniejszych: odrzucenie wieloletnich przyjaźni, kradzież cudzej twórczości, oszukiwanie całego świata i samego siebie nie spotykają się tu z jakąkolwiek krytyką. Twórcy zdają się świadomi każdej z wymienionych, a straconych okazji do sproblematyzowania sytuacji, w której znajdują się bohaterowie, jednak świadomie decydują się iść na łatwiznę, kończąc wątki w wyidealizowany sposób, a wszystkie z punktów zwrotnych scenariusza służą tu tylko do odsłuchania kolejnego hitu.
Jedynym, co przyciąga do kina na Yesterday, jest nazwisko reżysera, który powraca w tej roli do filmów po wydaniu drugiej części swojego opus magnum w 2017 r. (Trainspotting 2). Styl reżysera, choć mocno podyktowany scenariuszem i wizją producentów, daje o sobie znać w postaci rozpoznawalnych, autorskich ujęć, charakteryzujących się nietypowym kątem kamery oraz wykorzystaniem komputerowych animacji podczas scen w świecie realnym, które w tym przypadku budzą w odbiorcy jeszcze większy dystans wobec filmowej rzeczywistości. Jednak wszystkie z tych rozwiązań widzieliśmy już w jego poprzednim filmie, w którym pełniły one określoną funkcję. W tym muzycznym tworze z roku 2019 język filmu używany przez Boyle’a staje się dla nas niczym język migowy – jakiś procent z widowni na pewno odczyta intencje twórcy, cała reszta oglądając Yesterday niestety zmarszczy jedynie brwi i wzruszy ramionami. Poza przykładem, jak nie robić filmu z gatunku feelgood, po którym mamy czuć się lepiej sami ze sobą, nie sposób dostrzec tu sensu. Za dużo lukru, za mało wiarygodności, a autorskie przełamanie stylu przez reżysera nie pomaga w odbiorze całości.