Dostęp do serwisu wygasł w dniu . Kliknij "wznów dostęp", aby nadal korzystać z bogactwa treści, eksperckiej wiedzy, wzorów, dokumentów i aktualności oświatowych.
Witaj na Platformie MM.
Zaloguj się, aby korzystać z dostępu do zakupionych serwisów.
Możesz również swobodnie przeglądać zasoby Platformy bez logowania, ale tylko w ograniczonej wersji demonstracyjnej.
Chcesz sprawdzić zawartość niezbędników i czasopism? Zyskaj 14 dni pełnego dostępu całkowicie za darmo i bez zobowiązań.
To my (2019) – śmiech przez łzy
Opracował: Łukasz Rogalski, redaktor, absolwent filmoznawstwa oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej
Jordan Peele to nazwisko, które szturmem wdziera się na nagłówki artykułów dotyczących filmów z gatunku kina grozy. W 2017 roku zaliczył on bowiem wymarzony debiut filmowy, tworząc pełen napięcia, oryginalny horror, wykorzystując do straszenia widza kwestie problematyki rasizmu. To oryginalne zastosowanie społecznej tematyki w kinie na wskroś gatunkowym wpisało się jednocześnie w szereg filmów, tworzących w ostatnich latach coś, co w powszechnej świadomości świata filmowego nazywa się już dumnie nową falą horrorów. Za reprezentantów tego zjawiska możemy uznać takie obrazy, jak opisowo już wspomniany Uciekaj!, Coś za mną chodzi autorstwa Davida Roberta Mitchella czy chociażby To przychodzi po zmroku w reżyserii Treya Edwarda Shurltsa. Społeczne lęki są oczywiście obecne w dreszczowcach już od dawna (żeby nie szukać daleko, wspomnieć możemy chociażby Dziecko Rosemary Romana Polańskiego), jednak w ostatnich latach stają się one ich podstawą. Jordan Peele postanowił iść za ciosem i stworzyć kolejny film, który straszy nie tylko obrazem, ale też metaforą.
Czerwone, karmelizowane jabłka, kontrolowane krzyki przerażenia, wydobywające się z nurkującej nad głowami ludzi kolejki górskiej, zachęcająco połyskująca w słońcu woda i przyjemnie rozgrzany plażowy piasek – to sceneria sielanki, która z oczywistych względów trwać zbyt długo nie będzie – wyjazd amerykańskiej rodziny zostaje zakłócony przez nieproszonych gości. W pierwszoplanowej roli matki – Oscarowa Lupita Nyong’o, grająca „kobietę z traumą”. Nie dające o sobie zapomnieć wydarzenie, mające miejsce wiele lat temu w tych samych okolicach, w których znajduje się teraz ze swoim mężem (Winston Duke) i dziećmi, uwalnia pokłady drzemiącego w niej lęku. Demony przeszłości powracają w dosłownym znaczeniu, pod postacią, z którą bohaterowie, jak każdy z nas, mierzą się każdego dnia – ich samych.
Punkt wyjścia niesie ze sobą ogromne pole do interpretacji. Reżyser, przy pomocy historii rodziny stawiającej czoło gorszym wersjom samych siebie, kładzie nacisk na zależność ukształtowania człowieka względem jego pochodzenia. Byt bowiem kształtuje świadomość, jak twierdził Karol Marks, co jest tutaj motywem przewodnim filmu, swoistego manifestu w obronie wszystkich tych, którzy doświadczają wykluczenia ze względu na status ekonomiczny. W świetle problematyki imigracyjnej, nierówności rasowej, narastającego rozwarstwienia społecznego, obraz wydaje się głosem rozsądku, wołającym o zrozumienie, a biorąc pod uwagę amerykański rodowód produkcji nietrudno znaleźć w nim krytykę tamtejszej sceny politycznej. Poczynając od tragedii związanej z WTC i oskarżeń względem wojskowych działań na terenach odmiennych kulturowo, zapoczątkowanych przez George W. Busha, kończąc na symbolicznym skrytykowaniu pomysłu Donalda Trumpa w sprawie postawienia muru odgradzającego Stany Zjednoczone od Meksyku. Innym motywem narzucającym się uwadze widza jest kontrast między rodzinami odmiennego koloru skóry. Różnorodne style wychowania i subkulturowe przyzwyczajenia z jednej strony naświetlają dzielące ich różnice, a z drugiej wpisują się w próby zdefiniowania człowieka uniwersalnego, co przywodzi na myśl portret amerykańskiej rodziny, dobrze znany nam z kina familijnego. Z kolei fakt używania przez oprawców nożyczek jako głównego narzędzia zbrodni, poza symbolicznym znaczeniem, ukazuje, że to nie broń palna jest problemem, a człowiek ją dzierżący, który zawsze znajdzie sposób na zadanie bólu. Tego typu metaforyczne smaczki Jordan Peele mnoży w swoim najnowszym obrazie w nieskończoność, wymagając od nas nie lada intelektualnej gimnastyki podczas seansu. Prawdziwą przyjemność odkrywamy w możliwościach interpretacyjnych obserwowanych wydarzeń, a nie – jak by się mogło wydawać – audiowizualnych zabawach konwencją.
Napisać więc, że dzieło To my odnosi się do aktualnej sytuacji społecznej, to jak nie napisać nic. To sformułowanie wskazuje jednocześnie bezdyskusyjną zaletę nowego filmu Peela, ale również jego największą wadę, bowiem bez odpowiedniego przeanalizowania pod kątem społecznego zaangażowania obrazów, którymi raczy nas twórca, odbiór filmu przez widzów, oczekujących sprawdzonych gatunkowych rozwiązań, może spotkać się z niezrozumieniem. Jak pisał Robert Altman, gatunek filmowy, ze względu na swe przeznaczenie, kreowany jest w znacznej części przez publiczność. Dodać trzeba, że mówimy tu o publiczności szerokiej, do której twórca w tym wypadku chce trafić, o czym świadczy sposób dystrybucji, polegający na ochoczym prezentowaniu filmy w multipleksach, a poświadcza kolejny rekord w rankingu box office. Trudno więc o trafienie celne, kiedy podczas każdego kulminacyjnego momentu sceny strachu, reżyser za każdym razem rozbija oczekiwany przez nas efekt dreszczu emocji niespodziewaną dawką humoru. Oddać należy jednak, że to ostatnie udaje mu się z powodzeniem. Winston Duke w roli pierdołowatego ojca, budzi śmiech zawsze wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Sposobem dostarczania wrażeń To my przywołuje w tym kontekście na myśl Funny Games Michaela Heneke. Skojarzenie to jest potęgowane przez jeden znaczny rekwizyt – kij golfowy, używany do walki przez córkę głównej bohaterki. Tak jak w przepełnionym przemocą psychiczną obrazie niemieckiego reżysera, tutaj również twórca bawi się z oczekiwaniami swojej widowni, zbywając nastawionego na czerpanie z niej przyjemności widza. Mimo że przemoc w tym wypadku pozostaje na ekranie w formie przez nas pożądanej, to nieoczekiwanie zanika zazwyczaj towarzyszący jej dreszcz. Otrzymujemy więc śmiech, dezorientacje i zawód, zamiast strachu, lęku i napięcia.
Łączenie humoru z grozą mogliśmy już co prawda zaobserwować we wcześniejszym filmie Peela, jednak z dobrze wyważonych wstawek w Uciekaj! przeszedł on do nagminnie wybijających nas z filmowego rytmu rozpraszaczy w To my. Spotęgowanie humoru boli, tym bardziej, że techniczne sztuczki prezentowane nam podczas scen czerpiących z gatunku pokazują, że autor doskonale wie, co robi. Nazywanie reżysera przez niektórych nowym królem horroru jest więc komplementem na wyrost, choć zadatki na tę pozycję Peele jak najbardziej posiada. Wybierając się do kina na jego najnowszy film, warto jednak nastawić się na aktywne korzystanie z szarych komórek i wyszukiwanie genialnego meta-dna, które zastąpią oczekiwane poruszenia naszych pierwotnych emocji.